czwartek, 12 lipca 2012

MAJÓWKA 2012





30.04 jak zwykle były problemy ze zwinięciem się z łóżka mimo cudownej perspektywy spędzenia najbliższych dni poza krajem.  Zamiast pójść na zajęcia, w akademiku trwały ostatnie przygotowania do szaleńczej wyprawy. Mimo spóźnienia,  trzeba było jeszcze pogawędzić w akademiku ze znajomymi; ostatnie pożegnania i w drogę.  Ostatecznie wyruszyłyśmy po 12(mimo iż w planach była to godzina 8 rano) po sprawie z pękniętym plecakiem.  Kolega podwiózł nas i jeszcze inną parę biorącą udział w wyścigu na drogę wylotową na Rybnik z Gliwic.  Pierwszy nasz „stop” na trasie Gliwice-Rybnik przebiegł spokojnie, nie czekałyśmy zbyt długo, do 5 minut. Facet, z którym jechałyśmy wysadził nas w centrum miasta w Rybniku, na szczęście znałyśmy okolicę, więc wiedziałyśmy gdzie iść. Zmęczone upałem nawet nie zdążyłyśmy usiąść, a już jakiś młody chłopak zatrzymał się swoją furą. Był bardzo miły, opowiadał  o pracy w Holandii, wysadził nas w Wodzisławiu na PKS-ie, gdzie tam zmęczone pogodą usiadłyśmy sobie w cieniu za jakimś autem. Napisałyśmy tylko na kartonie CHAŁUPKI, położyłyśmy gdzieś nieopodal i nawet nie zdążyłyśmy nic wyciągnąć do jedzenia, gdyż kobieta, która kierowała autem przy którym siedziałyśmy zapytała się nas czy chcemy jechać do Chałupek. Oczywiście zgodziłyśmy się bez wahania! Po drodze spotkaliśmy naszych znajomych, których również zabraliśmy. I takim sposobem wyjechaliśmy z Polski.  Następnie wylądowałyśmy na drodze wylotowej na Ostravę, Brno. 


Stamtąd zabrało nas młode małżeństwo, które wysadziło nas w jakimś miasteczku, gdzie znalazłyśmy Lidl, który jest wszędzie. Nareszcie mogłyśmy cokolwiek zjeść. Kiedy odpoczęłyśmy, z humorem ruszyłyśmy dalej w trasę. Niestety okazało się, że było to feralne miejsce, gdyż nikt nie chciał nas zabrać dalej. Po jakiejś godzinie młody Czech zlitował się nad nami, niestety nie potrafiłyśmy się  z nim dogadać.  Próbowałyśmy na wszelkie sposoby, ostatecznie podwiózł nas  10km dalej.  Miejsce te okazało się jeszcze gorsze, po jakimś czasie zrezygnowane udałyśmy się dalej szukać lepszego miejsca. Z ciężkimi plecakami szłyśmy około kilometra, gdzie znalazłyśmy czeski przystanek.  Nikt nie chciał wziaść nas z tej wsi do Wiednia, więc próbowałyśmy jednocześnie jechać na Bratysławę.Na szczęście czeska, zła passa się skończyła i zatrzymał się starszy słowak, który myślał, że slovenskie babuszki wracają do Bratyslavy. Zabrał nas aż pod samą granicę słowacko-austriacką. Było bardzo śmiesznie, gdyż człowiek miał bardzo brudną szybę, próbował ją jakoś umyć, lecz pozostałości po ptakach tylko się bardziej rozmazywały. Zawiózł nas, aż pod taki znak:. Było już ciemno, ale stwierdziłyśmy, że skoro nie jesteśmż y juw feralnych Czechach, czemu by nie spróbować jechać dalej? Bez problemu zatrzymała się miła pani, która jechała na Wiedeń. Jej uprzejmość była tak duża,  że chciała nam załatwiać nocleg w Wiedniu, my jednak podziękowałyśmy  i wysiadłyśmy na stacji przed Wiedniem. Zastanawiałyśmy czy jechać dalej czy może iść w kimę. Na stacji zauważyłyśmy młodego chłopaka, który wydawał się całkiem w porządku, pomimo późnej pory stwierdziłyśmy pojechać dalej. Mężczyzna mimo tego, że nie miał miejsca, spróbował wszytsko upchnąć i pojechaliśmy jak śledzie. Okazało się, że chłopak miał 5 domów i co chwila mówił, że tam jedzie się do jego domu. Zawiózł nas na jego dobre miejsce, gdzie można łapać dalej stopa. Był to ciemny parking, gdzie nie było żywej duszy; żadnego ruchu. Z przerażeniem spojrzałyśmy na niego, skorzystałyśmy z jego uprzejmości i zapytałyśmy się czy zawiezie nas na najbliższą stację. Jak na złość nie było żadnej stacji przez najbliższe kilometry. Ostatecznie zawiózł nas kilka kilometrów od Mariboru. Zmęczone stwierdziłyśmy, że dalej nie jedziemy. Rozbiłyśmy w ciemności namiot. Głodne postanowiłyśmy skorzystać z mojej grzałki, niestety okazało się, że były inne gniazdka. W polowych warunkach przekąsiłyśmy coś i szybko zasnęłyśmy. Rano, obudziły nas głosy ludzi, którzy byli zdziwieni, że namiot jest rozłożony na stacji. Było baardzo ciepło. Powoli, na spokojnie zjadłyśmy śniadanie, ruszyłyśmy w drogę. Było upalnie, ale wreszcie zabrałą nas młoda chorwatka, która mieszkała w Austrii. Jechała na wyspę do rodziców na weekend majowy. Mimo tego, że miała pełno walizek i 2 psy jakoś zmieściłyśmy się
 



Kobieta zabrała nas aż za Rijekę. Kolejny raz podszkoliłyśmy sobie język. Dzięki niej jechałyśmy wzdłuż wybrzeża, gdzie widoki były rewelacyjne.Okazało się, że droga na której nas zostawiła jest mało uczęszczana, więc postanowiłyśwmy zrobić sobie przerwę na jedzenie i ochłodę.  Następne km przemierzałyśmy żółwim tempem wzdłuż wybrzeża. 


(czego to ja nie wymyśliłam w trakcie czekania na jakiekolwiek auto ;D)
Natrafiłyśmy na dziwnych dwóch mężczyzn, z którymi nie potrafiłyśmy się dogadać, jednka postanowiłyśmy pojechać  z nimi, żeby być jak najdalej od tej dziury w której się znajdowałyśmy. Była to droga na Plitvickie jeziora, nagle pojawił się znak na autostradę. Jaka była nasza radość. Udało się jakoś im szybko wytłumaczyć,  że chcemy w tym miejscu wysiąść. Autostrada ta biegła w kierunku Splitu, niestety natężenie ruchu było znikome. Byłyśmy otoczone górami i lasami z wszystkich stron. Szukałyśmy dobrego miejsca na nocleg, gdy nagle zobaczyłyśmy znak z niedźwiedziem. Za wszelką cenę postanowiłyśmy cokolwiek złapać do najbliższej stacji. Po jakiś 10 minutach nadjeżdżała pierwsza ciężarówka. Wiedziałyśmy, że musimy ją złapać, gdyż się ściemniało, to miejsce było niebezpieczne. Skakałyśmy jak oszalałe. Miałyśmy szczęście, młody chłopak pomógł nam  i podwiózł nas z około 50 km po czym zostawił na stacji benzynowej, gdzie byłyśmy bezpieczne.
(po drodze mijałyśmy peeeełno tunelów)
 Było już ciemno, a my byłyśmy o krok od Splitu. Na stacji oczywiście nie było żadnej żywej duszy. Po jakimś czasie nadjechał biały bus z mężczyznami  wracającymi z jakiejś wyprawy. Znaleźli dla nas miejsce i jechałyśmy w przyjemnej atmosferze. Czułyśmy się tak jakbyśmy wracały z nimi z ryb. Zawieźli oni nas na obrzeża Splitu i wytłumaczyli jak dojść na przystanek na ostatni kurs, który jedzie na centrum. Po drodze spotkaliśmy młodego Chorwata, który był bardzo przerażony widząć nas jak wędrujemy wzdłuż drogi w ciemnościach. Tak nas zagadał, że gdy widziałyśmy przystanek autobus odjechał.  Zmęczone wśród domów przy morzu szukałyśmy miejsca do spania. Ostatecznie rozłożyłyśmy karimaty w ogrodzie jakiegoś hotelu ok 30 metrów od morza. Mimo uroku tego miejsca było dosyć zimno. Nasze ubrania na cebulkę ledwo co dawały radę. Rano, wymarznięte ok.5:00 ruszyłyśmy na centrum Splitu.  Zabrał nas starszy mężczyzna, pytałyśmy się czy wie może gdzie jest camping Storbeć, niestety nie wiedział, choć pytał się każdego mijającego. Wysadził nas w samym centrum Splitu. Byłysmy zdane tylko na siebie. Trafiłyśmy idealnie – skorzystałyśmy z miejskiego autobusa, który jechał w kierunku naszego campingu. Potem było już tylko z górki. Gdy dotarłyśmy okazało się, że tylko 2 czy 3 pary dopiero dotarły. Opadałyśmy z sił.
(nasz pierwszy kontakt z morzem :D)
Z czasem dojeżdżali znajomi. Pierwszego dnia na campingu, kiedy to już wszyscy znajomi przybyli poszliśmy do sklepu, spędziliśmy wieczór. Następnego ranka, po wczesnej pobudce ruszyliśmy w stronę Splitu. Chcieliśmy iść wybrzeżem, które okazało się górzyste i zawiłe. Ostatecznie w jedną stronę szliśmy 3h w meeeega upale. Ale Split sam w sobie ma urok!


Wieczorem oczywiście integracja w pełni.
 Postanowiłyśmy nie zostawać ani dnia dłużej na campingu z powodu wysokich cen i z powodu głodu podróży. Następnego dnia dalej ruszyłyśmy na południe. Pożegnałyśmy się z resztą i w drogę!
Cięzko było cokolwiek złapać, ale widzć nadjeżdżający autobus, stwierdziłyśmy co nam szkodzi? Wsiadłyśmy, pojechałyśmy aż do Omnisu na gapę.. To był stres!Następnie jeździłyśmy ciaglę wzdłuż wybrzeża.Mimo wszytsko to nie był sprzyjający dzień. Nikt nie chciał się nam zatrzymywać, może dlatego, że przy drodze stało pełno autostopowiczów zmierzających do Dubrownika. My wciąż się wahałyśmy czy Dubrownik czy może Bośnia. Próbowałyśmy na wszelkie sposoby złapać coś.
Ale bez skutku.. Droga była pusta, a my okropnie zmęczone, że na siedząco  zasypiałyśmy
Umówiłyśmy się z 2 innymi parami zmierzającymi na Dubrownik, że jak do 20 nikt nam się nie zatrzyma, to idziemy szukać jakiegoś dobrego miejsca do spania. Chodziliśmy po lesie coraz bliżej morza, gdyż chcieliśmy spać na plazy. Okazało się, że wszędzie są klify i nie ma jak zejśc. Znaleźliśmy cudowną plażę, ale nie mieliśmy pojęcia jak tam dotrzeć. Droga była długa , ale męcząca, szukaliśmy może jakieś 2h. Było już ciemno, ale dotarliśmy.Mimo tego znaleźliśmy najpiękniejsze miejsce na ziemi. Plaża między klifami, miejsce na ognisko.  Totalne odludzie, ale z jakim urokiem! Wieczorem oczywiście nie obyło się bez nocnej kąpieli w morzu i ognisku do późna. Bardzo fajnie się nam wszystkim rozmawiało, jednak zmęczenie dawało o sobie znać. Na drugi dzień w sumie nie widziałyśmy co dalej robić, czy wyruszać dalej czy zostać w tak bajecznym miejscu. Postanowiłyśmy, że trochę poleniuchujemy. Zaczęło się od dłuuuugiego, porannego wylegiwania się, potem przenieśliśmy się na plażę. Jedna para z sameg rana wyruszyła, gdyż do 12 mieli się stawić w Dubrowniku na campingu. My zaś zostałyśmy z nowo poznanymi kolegami i razem leniuchowaliśmy. Jak się później okazało była to plaża nudystów. Po południu zmęczone siedzeniem na 4 literach wyruszyłyśmy w drogę.
Bez problemu złapałyśmy stopa, jechałyśmy dalej wzdłuż wybrzeża, potem między górami, aż się okazało, że źle jedziemy.Kiedy się zorientowałyśmy, że to nie ta droga, podziękowałyśmy, wysiadłyśmy na bramkach autostrady i ... nic. Pustka. Pozostał nam tylko upał i droga, na której nikt nie zjeżdżał z autostrady. Na szczęście znalazł się ktoś kto nas zabrał stamtej dziury. Ponownie podążałyśmy drogą między górami, po drodze spotkałyśmy znajomych (wtedy uświadomiłyśmy sobie, że jednak dobrze jechałyśmy, ale już  było za późno) . Wreszcie nasz wybawiciel wyrzucił nas ' w dobrym miejscu na łapanie stopa' .. Oczywiście jak zawsze ruch był znikomy. Powoli zaczynało słońce zachodzić. PRzeszła nawet nas myśl, żeby wracać  i łapać stopa na Zagrzeb. Na szczęście nikt nie chciał nas wziąść w tamtą stronę; dobrze.. bo nagle po przeciwległej stroni jakieś 200 metrów od nas usłyszałyśmy wołanie. Były to trzy kobiety, któer chciały nas zabrać. Chciałyśmy tylko trochę podjechać, byleby być bliżej granicy z Bośnią. Okazało się, że kobiety mieszkały w Sarajewie i wracały do domu z urlopu. Jaka była nasza radość! Parę minut wcześniej nie wierzyłyśmy w to, że dojedziemy, ąz do Sarajewa w ten dzień, a tu taka niespodzianka! Dziewczyny były bardzo fajne, dużo rozmawiałyśmy. Po drodze zatrzymały się w Mostarze, żebyśmy mogły sobie go zwiedzić. JAkie było nasze zdziwienie, gdy spotkałyśmy tam naszych znajomych! Stwierdziliśmy w sumie, że może uda się przekonać nasze nowe koleżanki, żeby zabrały naszych znajomych. Jak się później okazało nie był to dla nich problem.
(a z tyłu Kasia z Mańkiem :) )
(a tu właśnie zauważyłyśmy naszych znajomych!)
(widok  na Mostar ze Starego Gradu)
Dalej jechaliśmy razem już do Sarajewa, z czego bardzo się cieszyliśmy. Im więcej nas tym bezpieczniej. Bośniaczki, chciały nam pomóc z noclegiem, niestety jak się później okazało, obsługa w najtańszym motelu chciała nas oszukać, więc stwierdziliśmy, że sami damy sobie jakoś radę. Najpierw stwierdziliśmy pora coś zjeść, następnie szukaliśmy drogi wylotowej na Banja Lukę.
(próbujemy rozeznać się w maluteńkiej mapce Sarajewa..)
Ostatecznie, kiedy już wiele przeszliśmy postanowiliśmy poszukać dobrego miejsca do spania. NA stacji znaleźliśmy campera z polską rejestracją. Stiwerdziliśmy, że przekoczujemy do 6 i rano zapytamy się czy nie wezmą nas dalej a może do Polski (?) Pomysł był hardcorowy, ale zawsze warto próbować. 3h poświęciliśmy na sen na cmentarzu, gdzie nie dało się spać, gdyż ptaki wciąż latały, a rano rozlegały się głosy z meczetów. Rano okazało się jednak, że camper ma wybitą szybkę i czeka na naprawę. Dlatego też, nie może nas zabrać. Rozdzieliliśmy się. Od razu zatrzymał się nam mężczyzna w średnim wieku, choć nie potrafił ani mówić po angielsku ani po niemiecku udało nam się dogadać, ba! nawet zabraliśmy naszych znajomych.W taki oto sposób znowu jechaliśmy razem. Podróż ta była bardzo śmieszna, gdyż cały czas 'rozmawialiśmy.Byliśmy naawet na baaardzo mocnej kawie, gdzie porobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia. Droga była strasznie kręta, gdyż ciągle byliśmy w górach, we wsiach z prawdziwego zdarzenia. Gdy wylądowaliśmy w Banja Luce, postanowiliśmy okąpać się w lodowej, ale jakże czystej rzece. TO było coś! Czuliśmy się świetnie. Potem poszliśmy na pizzę i zabralismy mapki i w drogę. Banja Luka
(nawet mają rowery z rejestracją :D!)
(ostatnie spojrzenie w mapę i uciekamy przed burzą!)
Tym sposobem przejechaliśmy razem prawie całą Bośnię. W Banja Luce rozdzieliliśmy się. Od Banja Luki do granicy z Chorawacją jechałyśmy dwoma stopa. Następnie zaraz w Chorwacji na bramkach przed autostradą zatrzymał się starszy pan i zabrał nas swoją czerwoną strzałą - uno :D NA początku chciałyśmy wysiąść zza Zagrzebiem, ale gdy znaleźliśmy jakąś stację, wypakowałyśmy się okazało się, że stacja była pełna polskich autostopowiczów czekających już kilkadziesiąt godzin. Na szczęście starszy pan odpalił sobie na spokojnie papieroska, a my ponownie wpakowałyśmy się do środka. Powiedziałyśmy, że chcemy na jakiejś stacji przed Ljublaną, wtedy odbijemy na Maribor. Jak na złość nie było ani zadnego parkingu ani stacji benzynowej. Starszy pan był tak uprzejmy, że zjechał nawet na Ljublanę, wysadził nas na środku autostrady.. TO była MASAKRA!!Auta pędziły jak oszalałe, a my nie wiedziałyśmy co robić. Postanowiłysmy coś zlapać. Nie minęła nawwet chwila, zatrzymał się przerażony mężczyzna..Był bardzo zaniepokojony co robimy na autostradzie, Wytłumaczyłyśmy mu co się nam przytrafiło, ten zaś podwiózł nas do dobrego miejsca do łapania stopa w centrum Ljubjlany na Maribor. Tam spotkałyśmy Polaka, który oferował nocleg, jednak my poradziłyśmy sobie doskonale. Kiedy nie wierzyłyśmy, że uda się nam dalej jechać zatrzymał się starszy mężczyzna z meeeega wypasioną furą! Gadał nam takie rzeczy, że w pewnych momentach myślałam, że go nie rozumiem. Okazało się, że był to profesor prawa wykładający na Uniwersytecie w MAriborze, ambasador Słowenii, pracował z Janem Pawłem II przez 4 lata.. Tak się nam rewelacyjnie rozmawiało, że nawet nie zauważyłyśmy, że rozpętała się szaleńcza ulewa, a z daleka było widać okropne błyskawice. Pan Toplak był tak uprzejmy, że załatwił nam hotel w samym centrum Mariboru. Wszysycy na nas patrzeli dziwnie, a my wciąż nie wierzyłyśmy co się stało. Spałyśmy w hotelu, miałyśmy możliwość okąpaania się w prawdziwym prysznicu, spania w prawdziwym łóżku..To było coś!!Niesamowite!
(ledwo przyszły i od razu syf)
(widok z okna na uliczki)
Rano lenistwo wygrało; zamiast iść zwiedzać miasto bez ciężkich plecaków wolałyśmy powylegiwać się w ciepłych łóżeczkach, tym bardziej, że pogoda pozostawiała wiele do życzenia. Wykwaterowałyśmy się z hotelu i ruszyłyśmy dalej. Musiałyśmy przejść całe miasto, żeby dostać się na drogę wylotową na Graz. Zatrzymał nam się mężczyzna co jechał na lotnisko, był zaskoczony, że jechałyśmy z Toplakiem. Okazało się, że to jeden z bogatszych i wpływowych ludzi w Słowenii. Następnie na kolejnej stacji złapałyśmy mężczyznę, który również jechał na lotnisko, lecz tym razem do Wiednia.



 Poczęstował nas bananami. Mężczyzna całą drogę rozmawiał przez telefon w przeróżnych językach. Kiedy przyszło mu nas wysadzić przed Wiedniem okazało się, że stacja benzynowa jest po drugiej stronie autostrady.Wiedziałyśmy, że będzie cięzko cokolwiek znaleźć...Postanowiłyśmy chwilę odpocząć. Nie minęła chwila, a na parking podjechał camper z polskimi rejestracjami. Pomyslałam, że to było by coś, pojechać czymś takim, jeszcze od razu do Polski! Stwierdziłam spróbuję. Z daleko ludzie nie wyglądali na takich co by nas zabrali. Po dłuższej rozmowie siła perswazji zwyciężyła! Na początku małżeństwo miało nas podwieźć na najbliższą stację, gdyż oni sami byli zmęczeni i chcieli pójść spać; potem 10 km a może 100; aż wreszcie dojechałyśmy z nimi aż do Polski, do Świnicy. Tam nasze drogi się rozchodziły. To było coś niezwykłego. Było już bardzo późno, żadnego ruchu, ale stwierdziłyśmy, ze może uda się nam na Wrocław jakoś dojechać. Ostatecznie noc spędziłyśmy na stacji, zaś rano jednym stopem dojechałyśmy do Wrocławia, a drugim już do samych Gliwic. 
(Pacha udaje, ze zna sie na mapie :D)





 Nasza wyprawa była genialna mimo tego, że byłyśmy skazane na dziwne jedzenie. Motywem przewodnim naszej wyprawy były Vifony, któe dostałyśmy od organizatorów. Mam nadzieję, że nigdy więcej, nie będę musiała tego pieruuństwa jeść, a w przyszłym roku nasi organizatorzy postarają się o lepsze Vifony, a nie ostro-kwaśne..